Saturday, 25 April 2015

Wroclaw in 7 hours p. 2

Jak zwykle ciężko było się zabrać do pisania po dłuższej przerwie. Mam wrażenie, że cała moja pisarska kreatywność zostaje wyssana przez media społecznościowe. Zdecydowanie muszę ograniczyć siedzenie na Facebooku (co mi się ostatnio z jakimś powodzeniem udaje). W przeciągu ostatnich kilku miesięcy odlajkowałam sporo plotkarskich (i nie tylko) stron, które zaśmiecały mi news feed i nie wnosiły nic nowego do mojego życia. Znalazłam za to sporo ciekawych magazynów, z których chyba najbardziej podoba mi się i-D. Odkryłam też na nowo tumblr i odświeżyłam mój tamblerowy blog. Tumblr jest idealny, jeśli a. masz jakąś myśl i nie chcesz, żeby ci uciekła, b. poszukujesz inspirujących zdjęć/ cytatów, c. lubisz scrollować, ale d. chcesz zachować anonimowość, której nie masz na Facebooku i e. jesteś fanem tablic korkowych, ale z drugiej strony cenisz wygodę jednego kliknięcia.

To była taka mała dygresja ;) Teraz przejdę do rzeczy- czyli dalszego ciągu opisu mojej wyprawy.[Mowa o lutowej wycieczce do Wrocławia.]  
...Wychodząc albo raczej wytaczając się z pizzerii, w której zjadłam (sama!) średnią pizzę, weszłam w ogromną kałużę. Ale co zrobisz? Nic nie zrobisz. Pozostało mi spiorunować chodnik wzrokiem i iść dalej, tzn. w kierunku poczty, a konkretnie muzeum telekomunikacji.

Po drodze do muzeum wstąpiłam do katedry św. Marii Magdaleny. W środku słychać było cichy śpiew chóru, ale nie byłam w stanie stwierdzić, czy to na żywo, czy z bardzo dobrego głośnika. 





Gdy w końcu dotarłam, potargana i zdyszana, do muzeum telekomunikacji,  na twarzy pani stojącej przy kasie zamiast lekko wymuszonej radości zobaczyłam przemożne zdziwienie, że ktoś postanowił kupić bilet na wystawę. Okazało się, że ze względu na oszczędność prądu świata w pomieszczeniach są zgaszone, więc w miarę jak przechodziłam do kolejnych sal, pani chodziła za mną jak duch zapalając i gasząc światła. Główną atrakcją wystawy, która jest poniekąd ciekawa i na swój sposób urocza, jest dziewiętnastowieczny dyliżans pocztowy, który niedawno przeszedł konserwację. Oprócz tego można zobaczyć znaczki, z których najstarsze mają blisko 100 lat, "pocztówki zakochanych" m.in. z Pierrotem, skrzynki na listy z różnych części świata, telegrafy, telefony, eksponaty z różnych okresów działania poczty w Polsce (m.in. mundury, trąbki, odznaki, dokumenty i... gumową pałkę wiejskiego listonosza).









Wyszłam z muzeum tuż przed jego zamknięciem z zamiarem wejścia na Wieżę Matematyczną. Idąc szybkim krokiem przez ulicę Krasińskiego i przechodząc obok hali targowej oraz biblioteki Ossolineum, dotarłam do pięknego budynku Uniwersytetu Wrocławskiego przy placu Uniwersyteckim. Nietrudno było zauważyć wieżę, z której podobno rozpościera się wspaniały widok na stare miasto. Podobno, bo przyszłam zaraz po zamknięciu kasy. Nie, nie zrobią da mnie wyjątku. No cóż, musiałam się zadowolić zrobieniem zdjęcia budynkowi i stojącemu nieopodal krasnalowi-mędrkowi. I krasnalowi z parasolem.








Idąc ulicą Grodzką wzdłuż Odry, przez przypadek napotkałam na wejście do Ossolineum. Naczytałam się różnych rzeczy o tej słynnej bibliotece, więc stwierdziłam, że warto by było tam wstąpić. Przy wejściu spytałam ochroniarza, czy trzeba mieć kartę, żeby wejść do środka. Odpowiedział z lekko kpiącym uśmieszkiem, że nie i spytał, jaki jest cel mojej wizyty. A ja na to z całą prostotą i szczerością, że przyszłam pooglądać wnętrza. Ochroniarz stwierdził, że co prawda zwiedzanie jest zabronione, ale mogę iść do czytelni, wziąć sobie książkę i trochę się rozejrzeć. Zostawiłam rzeczy w szatni i udałam się do wspomnianej czytelni. Powiem szczerze, że byłam trochę rozczarowana. Chyba spodziewałam się fajerwerków, bo Ossolineum okazało się być zwykłą biblioteką (nowoczesną i dobrze wyposażoną, ale bez rewelacji). Żeby moja wizyta mimo wszystko nie okazała się czasem straconym, siadłam sobie wygodnie przy biurku w czytelni i przeznaczyłam pół godziny na przeglądanie książki pt. "1001 filmów, które warto zobaczyć". Było to niezwykle pouczające 30 minut. No i wyschły mi buty. Na koniec wizyty w bibliotece czekała na mnie miła niespodzianka. W poszukiwaniu wyjścia, trafiłam przez przypadek na piękny dziedziniec ze ścianami obrośniętymi bluszczem i drewnianą studnią, której nie powstydziłaby się niejedna legenda.





Po wyjściu z biblioteki wróciłam na ulicę Grodzką i kontynuowałam spacer wzdłuż Odry. Dochodziła 16, niebo było zachmurzone i niebo stopniowo zmieniało kolor z łagodnej kawy z mlekiem na groźny grafit. Nad wodą unosiły się chmary kruków. Dodatkowo mroźny wiatr wiejący od rzeki, plucha na chodniku i wszechobecna wilgoć sprawiały dość przygnębiające wrażenie. Przeszłam przez zabytkowy Most Piaskowy na wyspę Piaski, z której, pomimo niekorzystnych warunków atmosferycznych, roztaczał się malowniczy widok na Ostrów Tumski. Następnie udałam się Bulwarem Piotra Włostowica na most z kłódkami zakochanych prowadzący do osławionego Ostrowa Tumskiego. 







W starej części wyspy widoczny jest wpływ kościoła katolickiego. Teren ten był kiedyś uznawany za własność państwa kościelnego i prawo świeckie tu nie obowiązywało. Na Ostrowie od razu skierowałam moje kroki do katedry św. Jana Chrzciciela. Nie wiem czy sprawił to urok katedry (budynek jest bardzo smukły, neogotycki, a światła w środku są przygaszone) czy zmęczenie, w każdym razie spędziłam w kościelnej ławce kolejne pół godziny. 



Po wyjściu z kościoła udałam się na bezowocne poszukiwanie słynnego latarnika. Musiałam się zadowolić widokiem kilku zapalonych lamp gazowych- śladami jego niedawnej bytności. Nie chcąc dołować się faktem oczywistej porażki, postanowiłam udać się na przystanek tramwajowy "Katedra". Po kilku minutach byłam na miejscu, jednak moje otoczenie zmieniło się diametralnie. Miałam przed sobą zwykłe, szare blokowisko. No cóż, miejskie realia...





Pożegnałam się z Ostrowem i wsiadłam do tramwaju nr 10, który zawiózł mnie prosto na plac Strzegomski do Muzeum Współczesnego. Moje pierwsze skojarzenie? Kościół na Placu Trzech Krzyży w Warszawie. Okrążyłam budynek w poszukiwaniu wejścia, które wcale nie było jakoś specjalnie ukryte ;) Zanim przestąpiłam próg muzeum zwróciłam uwagę na niepokojącą monumentalną rzeźbę przedstawiającą pociąg jadący po torach postawiony pionowo, tak jakby miał zamiar wjechać wprost w niebo.



Wnętrze Muzeum Współczesnego, którego siedziba, jak się okazało mieści się w byłym bunkrze, jest bardzo nietypowe. Jego zwiedzanie przypomina kluczenie korytarzami dziwnego labiryntu, w którym nie masz zielonego pojęcia co czeka za kolejnym zakrętem. Trafiłam akurat na wystawę czasową "Niemcy nie przyszli", której tematyka nawiązywała do wymazywania śladów burzliwej historii Wrocławia, przesiedleniach, strachu, jaki mieszkańcy odczuwali przed powrotem okupanta. Z eksponatów zapamiętałam najbardziej drukarkę 3D drukującą iglicę, salę kinową będącą symbolem chwilowego zapomnienia o szarej rzeczywistości, drzwi do domów opuszczonych przez niemieckich uchodźców nabite na pal, białe flagi poruszane przez gramofon, puzzle "Odbudowa miasta". 

Była mniej więcej 17.45 kiedy zeszłam na dół z zamiarem wyjścia z muzeum, kiedy okazało się, że jest tam jeszcze jedna wystawa. Niestety, zdążyłam ją tylko bardzo pobieżnie zobaczyć, bo spieszyłam się na pociąg o 18.35. 








Stwierdziłam, że nie chce mi się szukać przystanku autobusowego i wrócę tak jak przyjechałam- tramwajem. Na przystanku stał tłum ludzi. Przestraszyłam się, że coś jest nie tak. Pewnie jakiś wypadek... Była 18. Już miałam się poddać (co nie znaczy, że miałam plan awaryjny, który mogłabym wcielić w życie), kiedy nadjechał tramwaj nr 23. Postanowiłam wysiąść na przystanku Świdnicka i przejść się spacerkiem na dworzec. Tylko nie przewidziałam jednego- na dworzec z przystanku jest kawał drogi, a ja miałam bardzo obolałe łydki i naprawdę bardzo ciężko mi się szło. Poza tym cały czas wizualizowałam sobie wodę mineralna wprost z lodówki, bo straaasznie chciało mi się pić. Kiedy doszłam w końcu na dworzec, była 18.25. Powodowana żądzą wymagającą zaspokojenia, weszłam do Coffee Heaven i kupiłam sok owocowy droższy niż mój bilet powrotny na pociąg. 

Przyszłam na peron jakąś minutę przed przyjazdem pociągu. Dobrze, że nie później, bo to było regio, a tam, jak wiadomo, nie ma rezerwacji miejsc i obowiązuje zasada "kto pierwszy, ten lepszy. Znalazłam sobie miejsce przy oknie, przodem do kierunku jazdy, za to przy supergorącym grzejniku. Nie pomogło nakrywanie go swetrem i szalikiem. Ale bywało gorzej, prawda? Jakoś przeżyłam tę jazdę. Przynajmniej nie mogę narzekać, że było zimno ;)

Po powrocie do mieszkania cioci i wujka usiadłam na kanapie pod kocem i z zieloną herbatą w ręku. Pomimo zmęczenia, spisałam wszystko co przytrafiło mi się we Wrocławiu. Zapełniłam jakieś 10 stron w notesie A5... Są po prostu takie dni, kiedy ma się wrażenie, że każde, nawet drobne wydarzenie wydaje się warte zapamiętania. Siedem godzin spędzone we Wrocławiu na pewno pozostanie na długo w mojej pamięci i w sercu. Może nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale nie narzekam. Dzięki kilku niespodziankom, nie tylko tym przyjemnym, ten dzień był nieprzewidywalny, a przez to ciekawy.

Saturday, 28 March 2015

Wroclaw in 7 hours p. 1

9.02.2015. Dzień jak co dzień? No właśnie nie do końca. W tym roku moje ferie diametralnie różniły się od tych z poprzednich lat. Do tej pory zawsze jechaliśmy na wspólny wyjazd na narty z rodziną- dzieciaki miały ferie w tym samym czasie, rodzice brali urlop na parę dni i jechało się w góry. Z naszym poziomem zgody bywało różnie, ale mimo wszystko w jakiś sposób przywiązałam się do tym wyjazdów. Głupio siedzieć non stop w mieście, prawda? Pooddychanie świeżym, względnie, powietrzem przez chociaż kilka dni w roku jest więcej niż wskazane. (Dlatego nie rozumiem ludzi, którzy jeżdżą do Zakopanego)

[Teraz mieszkam sobie w zacnej stolycy, gdzie poziom zanieczyszczenia jest x razy mniejszy niż w Krakowie, ale co z tego. Podróże, podróże. Tego mi brakuje. Raz na parę tygodni wsiadam z bagażem doświadczeń i słoików do pociągu, ale to się nie liczy. To raczej transport z domu do domu.]

Ponieważ bardzo korciło mnie, żeby gdzieś pojechać, postanowiłam skorzystać z zaproszenia mojej cioci do Opola. Ale. Opole zwiedziłam w wakacje, czego owocem był zresztą post na tym blogu.----- Nie byłam przecież we Wrocławiu! Aż wstyd. Tyle osób polecało mi to miasto, że ładne, że urokliwe i w ogóle. Postanowiłam się przekonać na własnej skórze ile jest w tym prawdy. Sytuacja była wprost idealna na jednodniowy wypad do miasta. Z Opola do Wrocławia jedzie się jedną godzinę pociągiem, bilet ze zniżką studencką kosztuje, z tego co pamiętam około 10 zł (w jedną stronę jechałam wagonami pierwszej klasy!), sezon na zwiedzanie co prawda może niezbyt wymarzony pod względem pogody, ale przynajmniej mogłam się z moim płaszczem wtopić w tłum i nie wyglądać jak typowy turysta czyli mniej więcej tak.

Podróż przeładowanym i dusznym pociągiem na trasie Przemyśl-Szczecin odbyła się bez komplikacji, więc nie ma w sumie o czym pisać. O, jednak- pociąg dojechał na czas (!). Na dworcu czekał wujek, chociaż uparłam się, że sama dojadę z dworca do ich mieszkanka. W sumie dobrze się stało (dzięki, wujek!), bo sama na pewno bym nie trafiła. Poza tym nie potrafię się poruszać opolską komunikacją miejską z punktu A do punktu B. Owszem, mogę wsiąść do autobusu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, ale tym razem nie o to chodziło.

No. Jesteśmy w ciepłym mieszkaniu, pyszna kolacja zjedzona, studia omówione. Teraz dziennik i nyny. No nie do końca. Po pierwsze telewizor. I send my love to you... Łóżko, na wprost którego stoi gigantyczny telewizor plazmowy, spełnia funkcję miejsca do spania dopiero na którymś miejscu z kolei. Zwłaszcza, jeżeli ktoś przyzwyczajony do jutuba poczuje w sobie żądzę eksplorowania telewizji kablowej.


Rano obudziłam się z uczuciem podobnym do kaca. Podeszłam do okna i zrobiło mi się biało przed oczami. Aż je musiałam przetrzeć, żeby się przekonać, że nie śnię. Za oknem zobaczyłam spadającą masowo  z nieba watę cukrową. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że za kilka godzin miałam wsiąść do pociągu do Wrocławia i kolejne 7 godzin spędzić na spacerowaniu po jego ulicach.

Całe szczęście, że miałam parasol. (Żebym jednak odczuła pogodę na własnej skórze, już po paru godzinach zaczęła mi odpadać podeszwa kozaka, a lodowata breja wdała się niepostrzeżenie w kontakt z moją niczego nie spodziewającą się stopą.)

Niestety, tym razem wujek nie mógł mnie już podwieźć (wjem, wjem jestem zrzędą). Musiałam znaleźć autobus, który zawiezie mnie na dworzec. Bułka z masłem, pomyślałam. Z tym, że w Opolu nie ma przystanku komunikacji miejskiej o nazwie Dworzec Główny. WHYYY? Poza tym, powiedzmy to sobie szczerze, mimo, że jest z nim związany przydomek 'wojewódzkie', to nadal jest to miasteczko. Autobusy wcale nie jeżdżą tak często, jak myślałam.

Oczywiście uciekł mi pociąg. Nie ma to jak dobry początek, prawda? Ale. Jak pisałam wcześniej, dzięki temu jechałam w największym luksusie, jaki sobie mogłam wymarzyć- szyby z dwóch stron, super wygodne fotele, lekkie ogrzewanie, a nie komunistyczny buchający oparami piekarnik. Aż żal było wysiadać.


Pierwsze wrażenie z Wrocławia. Dworzec ładny w środku, brzydki jasnobrzoskwiniowy kolor z zewnątrz. Kupiłam sobie w kiosku dwa bilety jednorazowe, które, jak się okazało są tańsze niż w Opolu. Następnie weszłam w ulicę Piłsudskiego i skręciłam w Świdnicką (wcześniej zrobiłam zdjęcie Teatru Capitol, tylko dlatego, że słyszałam o nim kiedyś). 






Przy Placu Kościuszki weszłam do Renomy (którą polecali na stronie wroclaw.pl: To unikalna galeria handlowa, w której moda łączy się ze sztuką, designem i kulturą.). Oczywiście, jak to w centrum handlowym, nie skończyło się na oglądaniu- kupiłam okazyjnie, ale zupełnie niepotrzebnie, różowy i zielony puder do włosów i przepysznie pachnącą masala chai- indyjską herbatę korzenną. Odwiedziłam też TK MAXX, gdzie były (o dziwo!) przepiękne notesy, pamiętniki i organizery. Niby przecenione, ale ceny te same co w Empiku. Btw, jeżeli już będziecie w Renomie, koniecznie, ale to koniecznie idźcie do toalety. Serio. Nie ma bardziej stylowego miejsca, żeby zmyć z rąk brud pieniędzy, które się właśnie wydało.





Kiedy wyszłam z Renomy, poszłam dalej ulicą Świdnicką w stronę Rynku, mijając po drodze gmach Opery Wrocławskiej. 




Na Rynku zaskoczenie (?): same zagraniczne knajpki: meksyk, sushi, pizza, moa burger. (Może w Krakowie nie zwracałam na takie rzeczy uwagi, ale we Wrocławiu, ponieważ byłam tam po raz pierwszy, rzuciło mi się to w oczy). 



Mniejsza z tym. Rynek we Wrocławiu jest naprawdę urokliwy. A to głównie dzięki pięknemu ratuszowi (który jest jedną z najlepiej zachowanych budowli tego typu w Polsce) i kamieniczkom (m. in. Jasiowi i Małgosi). Chyba najbardziej urzekła mnie fasada XVI-wiecznej kamienicy "Pod Gryfami".




Skąd się wzięły te krasnale na wrocławskim Rynku? Ano stąd, że są one jednym z symboli miasta. Mają nawet swoją stronę internetową. Ale czemu? Po co? Są różne teorie. Zainteresowanych odsyłam tutaj: http://krasnale.pl/wszystko-o-krasnoludkach/skad-sie-wziely-krasnale-we-wroclawiu/.








Plac Solny to taki wrocławski Mały Rynek. Dużo tutaj kwiaciarni. I informacja turystyczna, do której się udałam po darmową mapkę (zawsze tak robię w obcym mieście, sama nie wiem po co), a skąd wyszłam z naręczem pamiątek oczywiście. No dobra, może nie naręczem, ale z pustymi rękoma też nie.


Kolejnym punktem na mojej liście była Dzielnica Czterech Świątyń (część Starego Miasta, gdzie znajdują się świątynie czterech wyznań: kościół rzymskokatolicki, sobór prawosławny, kościół ewangelicko-augsburski oraz synagoga). Spytałam miłej pani w informacji jak tam dojść, a ona na to, że to bardzo blisko- schodkami w dół i już się praktycznie jest. No i schodzę i idę. Ale żadnych świątyń nie widzę. 




Ale, jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pokręciłam się trochę po okolicy i przez przypadek w bramie przy ulicy Ruskiej odkryłam wrocławskie zagłębie graffiti. Aż mi było głupio robić zdjęcia telefonem, ale niestety nie miałam ze sobą lustrzanki, bo została w Warszawie. Murale są świetne, niestety nie do końca widoczne, bo zasłaniają je samochody i gruz przysypany śniegiem.















Po zrobieniu kilku zdjęć postanowiłam opuścić ten mały raj, po pierwsze, bo czas naglił, a po drugie, bo robotnicy patrzyli na mnie jak na wariatkę. Jeszcze tu wrócę, zobaczycie!
Wyszłam z bramy na równoległą ulicę i postanowiłam zapytać w pierwszym napotkanym miejscu z szyldem o drogę do jakiejkolwiek ze świątyń. No i co mi się trafiło? Zakład pogrzebowy. Brr. Ja jednak podziękuję. Na szczęście bardzo blisko była synagoga, na którą natknęłam się przypadkiem. Weszłam na dziedziniec, zrobiłam zdjęcie i wyszłam. 


Miałam zamiar zobaczyć wszystkie cztery świątynie, ale niestety potrzeby z najniższego szczebla hierarchii Maslowa dały mi się we znaki i postanowiłam poszukać jakiegoś miejsca, gdzie bym mogła zjeść coś smacznego i taniego. Jak wiadomo, wszystkie drogi prowadzą na Rynek. Wróciłam tą samą drogą, uśmiechając się lekko pobłażliwie do pani w informacji.

Wylądowałam w Dominium i akurat trafiłam na końcówkę promocji '-50%'. Zjadłam sobie Pizzę Margheritę za dyszkę no i nie bardzo wiedziałam co ze sobą zrobić. Prawy but miałam totalnie przemoknięty, na dodatek od jedzenia zrobiłam się śpiąca i ociężała...



Mimo wszystko jakoś udało mi się opuścić przytulny lokal w celu kontynuowania przechadzki po urokliwym mieście jakim jest Wrocław (tak, przyznaję!).

Ciąg dalszy mojej przygody w kolejnym poście. Trzymajcie się ciepło!