Wednesday 14 October 2015

Berlin in 92 hours p. 2

[Zanim przeczytasz ten post, zapoznaj się z poprzednim; opisuję w nim pierwszą część naszej berlińskiej przygody.]

... Następnego dnia nie udało nam się wstać tak wcześnie jak poprzedniego. Nie ma w tym nic dziwnego - położyliśmy się spać po czwartej. Wystarczającą motywację do opuszczenia pokoju stanowiła świadomość, że w Berlinie zostało nam tylko kilkadziesiąt godzin. A mieliśmy jeszcze tyle do odkrycia! Razem z M. opuściliśmy hostel i pojechaliśmy na stację Weinmeisterstraße, skąd przeszliśmy do słynnych dziedzińców Hackesche Höfe, zahaczając po drodze o kawiarnię w... butiku.

Hackesche Höfe były, jak się później dowiedziałam, skupiskiem mieszkań berlińskich Żydów. Okolica jest bardzo zadbana i przyjemnie by się po niej spacerowało, gdyby nie natłok turystów. Po opuszczeniu dziedzińców stwierdziliśmy zgodnie, że dopadł nas głód i musimy się niezwłocznie poddać. Tym sposobem trafiliśmy na Hackescher Markt- skupisko modnych restauracji. Ruszyliśmy na poszukiwania w miarę taniego jedzenia, co okazało się nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że ceny zaczynały się od kilkunastu euro. Wylądowaliśmy w pizzerii, gdzie zjedliśmy pyszną pizzę z szynką parmeńską. 

Okolice Hackesche Höfe












Prosto z pizzerii udaliśmy się nad Sprewę w stronę Katedry Berlińskiej (Berliner Dom). Po drodze wstąpiliśmy do Instytutu Polskiego, gdzie "zobaczyliśmy" instalację polegającą na połączeniu białych ścian i odgłosów ptaków. Pogadaliśmy chwilę z pracownicą instytutu, która poleciła nam Warschauer Straße - rzekomo największe skupisko nocnego życia w stolicy.

Idąc wzdłuż Sprewy zrobiliśmy sobie zdjęcia z nagimi, zadumanymi rzeźbami, przeszliśmy też obok Muzeum DDR (po naszemu NRD). Potem weszliśmy do Radisson Blu Hotel, żeby zobaczyć ogromne akwarium Aqua Dom. Niestety udało nam się zobaczyć je tylko z zewnątrz, bo do płatnej windy, wjeżdżającej w sam jego środek, ustawiła się gigantyczna kolejka.

Berliner Dom



Aqua Dom w Radisson Blu


Prosto z hotelu poszliśmy do St. Marienkirche, głównie dla ochłody, bo wnętrze kościoła, jak na protestancką świątynię przystało, nie miało zbyt wiele do zaoferowania (może poza organami). Po wyjściu, beznadziejnie walcząc o niezbywalne prawo do oddychania, stanęliśmy oko w oko z Fernsehturm - wieżą telewizyjną i widokową przy okazji, dominującą nie tylko w okolicy, ale w ogóle w tej części Berlina. Nie spuszczając jej z oka, przeszliśmy się pod Rotes Rathaus (Czerwony Ratusz) na Spandauer Straße, a następnie na Nikolaiviertel- starówkę, która została w całości odbudowana po wojnie. Może dlatego temu miejscu trochę brak charakteru. Wstąpiliśmy do Nikolaikirche i odwiedziliśmy Knoblauchhaus (dosłownie Dom Czosnku) - jedno z niewielu darmowych muzeów w Berlinie. Po ekspresowym zwiedzaniu usiedliśmy w pobliżu muzeum poświęconego życiu i twórczości zapomnianego portrecisty Berlina - Heinricha Zille. Delektując się ciszą i jabłkową yerbą mate, spędziliśmy błogie pół godziny w cieniu drzew.

St. Marienkirche i Fernsehturm

Nikolaiviertel




Kolejnym punktem dnia była Wyspa Muzeów. Kiedy dotarliśmy pod Starą Galerię Narodową dochodziła 17. Pan urzędujący w kasie nie miał serca sprzedać nam biletów, bo muzeum miało być zamykane za godzinę, a zwiedzanie - jak twierdził - zajmuje przynajmniej dwie. Słuchając zdrowego rozsądku, postanowiliśmy, przynajmniej tego dnia, zadowolić się oglądaniem gmachów z zewnątrz. Trzeba przyznać, że robią one spore wrażenie, zwłaszcza Altes Museum.

Wyspa Muzeów


W tle: Altes Museum


Stara Galeria Narodowa


Umówiliśmy się z resztą paczki od Bramą Brandenburską. Czekał nas długi, ale ciekawy spacer najsłynniejszą berlińską ulicą Unter den Linden. Po drodze mijaliśmy: Muzeum Historyczne, Neue Wache (dawniej budynek straży, obecnie monument okrucieństw wojny), Uniwersytet Humboldta, Operę Narodową, Bebelplatz z rzeźbą upamiętniającą spalone tam w 1933 książki, katedrę świętej Jadwigi oraz okazały Gendarmenmarkt (Plac Żandarmerii). 

Neue Wache

Bebelplatz

Katedra św. Jadwigi 

Gendarmenmarkt

Ostatnim przystankiem na Unter den Linden była Brama Brandenburska - symbol pokoju i wolności. Spod bramy udaliśmy się, już całą grupą, pod Reichstag- siedzibę Bundestagu z przepiękną szklaną kopułą. Po obowiązkowych zdjęciach podjechaliśmy metrem na Dworzec Główny, gdzie przekąsiliśmy co nieco - w moim i M. przypadku tradycyjne berlińskie Currywurst.

Brama Brandenburska i okolice




Dworzec Główny

Currywurst

Gdy wracaliśmy do hostelu, złapał nas pierwszy deszcz. (Lubię deszcz. A Berlin w deszczu jeszcze bardziej.) Kiedy dotarliśmy na miejsce, czekała na nas niemiła niespodzianka - dokwaterowano nam faceta, chociaż M. rezerwował prywatny pokój. Na nic zdały się próby porozumienia z recepcjonistą, który potraktował rozmowę z nami jak przykry obowiązek.


Przed północą poszliśmy do parku, a potem dołączyliśmy do reszty paczki, która ruszyła na eskapadę S-Bahnem zwanym wymownie Ring. Okazało się, że część trasy jest zamknięta, więc nie udało nam się objechać Berlina dookoła. Podjęliśmy spontaniczną decyzję, żeby pojechać na Warschauer Straße i zobaczyć słynne kluby. Kiedy w końcu tam dotarliśmy, była trzecia nad ranem i kompletna pustka dookoła. Mieliśmy tylko tyle siły, żeby dowlec się do budki z kebabem. Ale i tak było super. Wystarczyło doborowe towarzystwo. Do hostelu przybyliśmy podobnie jak poprzedniej nocy - o czwartej.

Kolejny dzień zaczął się pobudką o 10 i atakiem paniki, bo z hostelu mieliśmy się wynieść najpóźniej o 11. Mnie i M. poszło w miarę sprawnie, ale pozostali mieli trochę więcej problemów - poszli do sklepu i wrócili za kwadrans 11, a został im jeszcze do złożenia namiot z Woodstocku. Kiedy wszystkim udało się jakoś wygramolić z hostelu, poszliśmy do Lidla zwrócić plastikowe butelki, które zbieraliśmy przez kilka ostatnich dni i odebrać za nie kaucję. (W Berlinie za normalność uważane jest grzebanie w koszach i wyjmowanie z nich PET-ów. Ale akurat my tego nie robiliśmy. Podczas naszego pobytu w mieście było tak gorąco, że opróżnialiśmy kolejne butelki z wodą w ekspresowym tempie, a potem zabieraliśmy je do hostelu - stąd nasza pokaźna kolekcja.)

"Zacznij każdy dzień z uśmiechem"

Okolice ZOB


Prosto z wizyty w supermarkecie pojechaliśmy na ZOB (Centralny Dworzec Omnibusów), żeby zostawić nasze toboły w skrytce. Potem daliśmy drugą szansę Warschauer Strasse. Tym razem pojechaliśmy tam, żeby zobaczyć słynną East Side Gallery - skupisko graffiti na pozostałościach muru berlińskiego. Jakby tu ją określić w kilku słowach... Tłoczno, brudno, kolorowo. No i najważniejsze - ESG to miejsce z przesłaniem: "My, artyści graffiti - przedstawiciele społeczeństwa nie chcemy więcej wojen i podziałów. Pragniemy pokoju i równości". Znalazło się też miejsce na karykaturę przedstawiającą komunistyczne Niemcy Wschodnie w krzywym zwierciadle. Najwięcej osób skupiło się oczywiście wokół słynnego pocałunku Breżniewa i Honeckera. Kontrowersyjny mural ledwo było widać pod sygnaturami "pielgrzymów" i wandali - to głównie z tego powodu był on już kilkukrotnie odmalowywany.

Okolice Warschauer Straße



East Side Gallery








Zostawiliśmy towarzystwo pod murem i pojechaliśmy malowniczą trasą metra U12 na Prinzenstraße do Berlinische Galerie. Kreuzberg w okolicy Ritterstrasse przypominał mi trochę moje obecne miejsce zamieszkania - Żoliborz. Może dlatego czułam się tam swojsko. Do Galerii dotarliśmy niedługo przed jej zamknięciem. Szkoda, że nie mogliśmy iść szybciej, ale po prostu odpadały nam nogi. Natrafiliśmy na kilka ciekawych wystaw m. in. malarstwo niemieckie w latach 1890-1990, zdjęcia i kolaże pokazujące plany zabudowy Berlina po wojnie z perspektywy RFN i NRD, instalację będąca interpretacją teorii związanych z kosmosem czy współczesne obrazy przedstawiające grzechy główne. Miejsce zdecydowanie godne polecenia.

Stacja Prinzenstraße

Kreuzberg

Wnętrze Berlinische Galerie



Berlinische Galerie

Po opuszczeniu muzeum pojechaliśmy piętrowym autobusem przez tętniącą życiem Oranienstraße, a potem przesiedliśmy się na S-Bahn jadący w stronę Treptower Park, gdzie umówiliśmy się z resztą paczki. Zanim się z nimi spotkaliśmy, zdążyliśmy jeszcze zwiedzić ten ogromy zieleniec. Całkiem możliwe, że przez przypadek odkryliśmy ulubione miejsce piknikowe Berlińczyków. Na terenie całego parku: na trawie, nad wodą, przy fontannach siedzieli ludzie w każdym wieku, piekąc na grillu kiełbaski i popijając piwo. (Co do grilla mała poprawka: nie można tego robić w CAŁYM parku; są do tego wyznaczone miejsca. Kto nie przestrzega przepisów może słono zapłacić.)
Kolejne odkrycie: zapomniane miejsce pamięci (sic!) poświęcone zmarłym sowieckim żołnierzom. Sowjetisches Ehrenmal robi spore wrażenie, zwłaszcza o zachodzie słońca. Ciekawe jak odnoszą się do tego miejsca Berlińczycy - zajmuje ono przecież sporą część parku i wymaga troski miasta. Widać, że jest świetnie utrzymane - równo przystrzyżone drzewa, błyszczące pomniki... Ile osób odwiedza je w ciągu roku? Ilu Berlińczyków wie, że takie miejsce w ogóle istnieje?

Treptower Park

Sowjetisches Ehrenmal


Nad wodą w Treptower Park

Po wyjściu z parku, znowu razem, skierowaliśmy nasze kroki na Elsenbrücke. Z mostu widać było 30-metrową konstrukcję na rzece Sprewie. Molecule Man, bo o tej rzeźbie mowa, przedstawia trzy siłujące się postacie i co symbolizuje styk trzech dzielnic (Friedrichshain, Kreuzberg i Treptow) - jej stałe miejsce urzędowania. 

Z mostu roztaczał się przepiękny widok na centrum miasta skąpane o tej porze w promieniach zachodzącego słońca. Nad falującą rzeką wiał przyjemny, rześki wiatr. W oddali słychać było odgłosy jadącego pociągu. Przez chwilę byliśmy całkiem sami. Pomyślałam, że wbrew wszystkiemu Berlin może być romantyczny.

Widok z Elsenbrücke



*      *      *
Na ZOB dojechaliśmy bez większych komplikacji. O północy nasz autobus opuścił dworzec, a o ósmej rano byliśmy w Krakowie - moim rodzinnym mieście. Jak się czujesz, będąc znowu w domu? - spytał M., wyjmując mój plecak z bagażnika. Dom jest tam gdzie ty. - odpowiedziałam po prostu.