Thursday 25 August 2016

Exploring SE Dorset & New Forest

I dedicate this post to all of the brilliant people that we've met on our way (Lawrence, Faye, Steph, Sonia, Bob...). Our trip succeeded largely thanks to their kindness. I hope you, dear travelers, will have a chance to meet such people.



Dedykuję ten post wszystkich wspaniałym ludziom, których spotkałyśmy na swojej drodze. Nasz wyjazd udał się w dużej mierze dzięki ich życzliwości. Życzę Wam, drodzy podróżnicy, żebyście mieli okazję spotkać takich właśnie ludzi.

*               *               *   
         
Przekonałam się wielokrotnie, że nie ma lepszego sposobu przedstawienia podróży niż poprzez zdjęcia. Zwłaszcza, gdy brakuje słów, żeby opisać piękno miejsc, które się zwiedziło. A jednak spróbuję i tego i tego.
Wyjazd, o którym chciałabym opowiedzieć w tym poście, był o tyle zaskakujący, że jego charakter zmienił się niemal o 180 stopni. Jechałyśmy z Olą (która w tym poście występuje jako Alex, zgodnie z tym jak nazywali ją miejscowi) głównie w celach zarobkowych, ale czas pokazał, że nasze ambitne plany udało się zrealizować mniej więcej w połowie - mówiąc plany, mam na myśli £££. ALE! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ miałyśmy mnóstwo czasu na zwiedzanie. A miejsce do tych celów miałyśmy naprawdę świetne - znajdzie na mapie nr 1 - Bournemouth. To właśnie tam spędziłyśmy ponad 2 lipcowe tygodnie. Posłuchajcie...

 
bournemouth
Jest to jedyne miasto w Wielkiej Brytanii, które nie wyprodukowało żadnego zespołu muzycznego. Tak przynajmniej usłyszałyśmy na dworcu autobusowym od zdegustowanego turysty. No cóż, może nie jest to miejsce o bogatym dorobku kulturalnym, ale nie można mu odmówić uroku. Jak w każdym większym angielskim mieście, można odnieść wrażenie, że każda dzielnica to trochę inny świat. Nawet przechadzając się wzdłuż brzegu po świetnie zagospodarowanej promenadzie, da się zauważyć zmianę w budownictwie i zasobności portfela mieszkańców. Znalazło się tu miejsce na mini Beverly Hills z domami wynajmowanymi przez bogatych emerytów i nie tak elegancką dzielnicę Boscombe, zamieszkaną głównie przez imigrantów. Druga grupa składa się głównie z naszych rodaków, których miałyśmy wielokrotnie okazję spotykać przy składaniu CV. Nie obyło się bez  konsternacji ("tak coś czułem, że jesteście z Polski" czy "z Krakowa jesteś , a studiujesz w Warszawie?!").
Pod pewnymi względami Bournemouth przypomina Sopot. Jest molo (a nawet dwa, BEZPŁATNE). Są luksusowe kawiarnie i deptak. Domki jak z obrazka. Tym, co odróżnia go od polskiego kurortu, jest ilość języków słyszanych na ulicy. Nie powinno to dziwić, a jednak. Angielskiego na plaży się nie osłuchasz. W kuchni i hotelu też - pracowałam z dwoma dziewczynami z Grecji, a Ola z Portugalką. Sporo jest dzieciaków (głównie z Hiszpanii), które przyjeżdżają tu na obozy językowe albo studentów, którzy tak jak my szukają pracy sezonowej. W hostelu też nie było zbyt wiele okazji, żeby pogadać z rodowitymi Anglikami - oprócz nas mieszkały w nim dwie Polki, dziewczyna z Nowej Zelandii i dwóch Niemców. No i właściciel, Lawrence, o korzeniach Walijsko-Irlandzkich. Ale to naprawdę żaden problem. Powiedziałabym, że to ogromny atut takich miejsc. Bo gdzie indziej na świecie, jak nie w hostelu, możesz pomieszkać sobie z ludźmi z tylu różnych krajów?  (Poza hostelem spędziłyśmy jeszcze cztery noce u dziewczyn z Couchsurfingu - nie będę się na razie na ten temat szerzej rozpisywać, bo dopiero nabieram doświadczenia. Powiem tylko tyle, że do tej pory uważam je za zdecydowanie pozytywne.)
I to mniej więcej tyle o tym mieście. Nie jest to Londyn, o którego metrze kwadratowym można by było napisać niejedną książkę. Zresztą nikt raczej tego nie wymaga. Na koniec powiem tylko, że nigdzie nie spotkałam równie dobrze wykorzystanej plaży. Chociaż nie nazwałabym jej może urokliwą (zwłaszcza w środku sezonu - na zdjęciach tego nie widać, ale naprawę bywa zatłoczona), na pewno trzeba się na nią wybrać, chociażby na wycieczkę rowerową (niestety w lecie jest ona zamknięta dla jednośladów między 10 a 18).



Pocztówka prosto z plaży - by Alex
 
Bournemouth Pier (molo) - by Alex
Bagaż podręczny na 3 tygodnie. - by Alex


Domki przy plaży do kupienia lub wynajęcia.

 Jemy przy stole - nie lada luksus. - by Alex

 
Jemy na plaży (3 minuty później do posiłku przyłączają się wygłodniałe charty). - by Alex

Zdobyłyśmy górę, więc już można z niej zjeżdżać. - by Alex

Molo widziane od... północ, południe... wschodu!

 Flora śródziemnomorska. Taki mamy klimat. - by Alex

Robię patent ratownika!

10 stopni, a oni najchętniej rozebraliby się do bikini. Nie dziwię się, że biegają - jakoś trzeba się rozgrzać.

A my czekamy na 18 i w drogę! - by Alex

 Ciężko się jeździ po piasku...

... i robi jednocześnie zdjęcia.

 W przerwie można poudawać, że jest się fit. - by Alex

Zapalają się pierwsze latarnie. Nie zgubimy się.

Wspominałam już o Beverly Hills? Blisko, ale to jeszcze nie to.

Mniej więcej ta okolica.

Mieszkałyśmy niedaleko.
Kilkaset metrów dalej. - by Alex

Doktor zawitał do Boscombe! (Widzicie Daleka w oknie? To nie przypadek...)

Gratka dla Oli-geologa

Drugie molo - w Boscombe. Na końcu sporo rybaków - chyba nas tam nie chcieli.

Ale dla widoku miasta nocą warto było zaryzykować.

Ta biała plamka to księżyc, jakby się ktoś zastanawiał.

hengistbury head

Numer 4 na mojej mapie. O dziwo, dotarłyśmy tam przypadkiem. Wszystko dzięki zachodzącemu słońcu, które przepięknie oświetlało to malownicze wzgórze. Za pierwszym razem odpuściłyśmy sobie w połowie drogi - robiło się ciemno, więc i tak niewiele byśmy zobaczyły, a za drugim razem udało nam się zdążyć tuż przed zmierzchem. Hengistbury Head to miejsce magiczne, zwłaszcza o tej porze dnia. Po jednej stronie wzgórza rozciąga się stromy, wapienny klif i niespokojne morze, a po drugiej drobne osady i zalew, za którym rozpościerają się lasy (całkiem blisko stąd do New Forest). Samo wzgórze porośnięte jest wysoką trawą, krzewami i wrzosem. Podobno można tutaj spotkać długowłose krowy rasy szkockiej. Nam niestety się nie udało, ale i tak z każdej strony dało się odczuć bliskość przyrody.



Okolice Bournemouth skąpane w promieniach zachodzącego słońca.
Najchętniej bym wbiegła na tę górę. Aaa, zapomniałam. Nie biegam. - by Alex

Już prawie na szczycie.
Marzenie o odwiedzeniu angielskich wrzosowisk - spełnione. by Alex

Christchurch. Po lewej - zalew, po prawej - zatoka.

poole – old harry rocks

O samym Poole (podobnie jak o Bournemouth) nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Kurort nadmorski, czterogwiazdkowe hotele, port, w którym roi się od luksusowych jachtów, no i rzecz, o której zapomniałam wspomnieć - ścieżki rowerowe urywające się w połowie drogi, wręcz rozpływające się w powietrzu. Do tego dochodzą kierowcy nieuznający przejść dla pieszych i traktujący rowerzystów jak intruzów (w Polsce też nie jest to rzadkością, ale my przynajmniej mamy przepisy regulujące relacje kierowca-rowerzysta). Mimo wszystko warto przeboleć kilka dni przyzwyczajania się do ruchu lewostronnego i kilku innych niedogodności, bo na piechotę jest dużo gorzej. O autobusie można zapomnieć - szkoda pieniędzy i wiatru we włosach. Ostatnia rzecz jest niewątpliwym atutem jazdy na rowerze przy 30-stopniowym upale. Taki właśnie trafił mi się na wycieczce Bournemouth - Poole(2) - Old Harry Rocks(4). Bliskość morza i TE WIDOKI rekompensowały wszelkie niedogodności, jakie wynikały z niekorzystnych warunków atmosferycznych. Zdjęcia mówią same za siebie.


Poole Harbour, a raczej jego niewielki wycinek.

A po drugiej stronie morze. W oddali widać cel mojej wycieczki.

Pierwsze spojrzenie na skały... i krok do tyłu.

No dobra, muszę się przełamać. Przecież nie po to tu przyjechałam, żeby się teraz wycofać.

Chyba znalazłam swój raj na Ziemi...

Rower, jak widać, też odpoczywa.

Południe. Plecy mam już całe spieczone, ale uśmiech jest szczery!

Spoilers! Lepiej nie idźcie tą ścieżką.

Piknik na skraju klifu? Czemu nie.

new forest national park
Na sam koniec wyjazdu zostawiłyśmy sobie perełkę - New Forest (5). Park narodowy jest znany, jak sama nazwa wskazuje, z wielkich połaci lasu. Poza tym można w nim znaleźć wrzosowiska i... kilka tysięcy półdzikich koni. To właśnie ostatnia informacja zachęciła nas do całodziennej wyprawy. I faktycznie - 🐎 jest tam całkiem sporo. Pasą się na poboczu, przechadzają się po ulicach, blokując ruch... Okazuje się, że większość z nich należy do rasy kuców New Forest (New Forest Ponies), która zamieszkuje te tereny od około 2 tysięcy lat. Miałyśmy ogromne szczęście, bo udało nam się przypadkiem odkryć ich wodopój (oczywiście nie byłyśmy tam pierwsze, ale przypadek sprawił, że akurat tamtędy przejeżdżałyśmy). Cóż to był za widok! Przez chwilę czułyśmy się, jakbyśmy się przeniosły do krainy Mustanga z Dzikiej Doliny...



Miejscami krajobraz jest naprawdę monotonny... I nie ma cienia.

Pozory mylą! Wcale nie rozważałyśmy przesiadki do autobusu.

 Po prostu obok była ławeczka. - by Alex

Prawa, lewa, prawa! Czego ich uczą w tych szkołach...

- Zróbmy sobie chwilę przerwy.


Po czym spojrzałyśmy w lewo, rzuciłyśmy rowery w trawę i pobiegłyśmy na przełaj...

Oj ,działo się w tym Dorset ;) Chociaż tak naprawdę zobaczyłyśmy tylko niewielki wycinek, co widać na mapie. Jest jeszcze tyle miejsc, które warto odwiedzić - i do których warto wrócić. Nie myślcie sobie, że to mój ostatni post dotyczący Anglii. Na pewno coś jeszcze napiszę - jeżeli nie o tych wakacjach, to z pewnością o następnych.